Au Pair w San Francisco, California od 29.08.2011

poniedziałek, 24 października 2011

Historia lubi się powtarzać...

Pamięta ktoś jak początku mojego bloga opisywałam sytuacje sprzed kilku lat o zgubionym paszporcie? Nie byłabym sobą, gdyby kolejny raz będąc za granicą nie zgubiła czegoś ważnego. Tak... tym razem zgubiłam telefon, oraz portfel z cała zawartością, czyli dowód osobisty, prawo jazdy, kartę ubezpieczeniową, kartę do bankomatu i tak dalej.... Już raz dostałam nauczkę, żeby zawartość ważnych rzeczy idąc na imprezę ograniczyć do minimum, ale nie, zapakowałam cały portfel.

A było tak. W piątek po pracy postanowiłam swój nowo zakupiony telefon oddać do sklepu, bo nie sprawował się tak jak powinien, między innymi kiedy włączałam WIFI traciłam wszystkie kontakty, dopiero po wyłączeniu i włączeniu telefonu wszystko wracało do normy. Tak przecież być nie powinno. W sklepie zaproponowano mi wymianę na nowy telefon, ale taki sam. Grzecznie odmówiłam prosząc o zwrot pieniedzy. Nie znałam numeru konta bankowego, więc dostanę czek, za kilka dni. Wiedząc, że żeby kupić nowy telefon muszę poczekać na czek, stweirdziłam, że spowrotem zacznę użytać telefon, który pożyczyli mi hości zanim kupiłam tamten. Dlaczego opisuję sytuację, jak to oddałam telefon? Teraz każdy wie, że głupi ma szczęście. Zgubiłam stary telefon hosta, a nie swój, za który zapłaciłam prawie 500 dolców. To się nazywa szczęście w nieszczęściu.

Ostatnio pisałam też, jak to sobie poraniłam stopy w nowych szpilkach. Korzystając z tamtej lekcji (szkoda, że nie ze wszystkich naraz) wzięłam sobie baleriny na zmianę. Z trudem upchnełam baleriny do torebki i mogłam zacząć "friday night fever". W pewnym momencie z koleżanką pogubiłyśmyy się nawzajem, więc dzwoniłyśmy do siebie co chwilę próbując się znaleźć. Otwierałam przy tym torebkę w tą i spowrotem, a telefon upychałam na wiechrzu, zaraz przy portfelu. Bardzo mądrze, prawda? Kiedy zdecydowałam się wracać do domu, próbując szukać telefonu, zorientowałam się, że nie ma ani go, ani portfela. Zostałam sama, bez piedziędzy, bez możliwości zadzwonienia do kogolkolwiek, bez możliwości wzięcia taksówki do domu. Zgłosiłam stratę tych rzeczy w recepcji clubu, w którym byłam.Zapłakana, wstrząśnięta zdecydowałam się wracać na piechotę do domu. Szczerze nawet nie wiedziałam jak dojść piechotą, ale nie miałam innego wyjścia. Przeszłam może 2 przecznicę i jacyś faceci zatrzymali mnie pytając co mi się stało. Więc mówię, że zgubiłam portfel, telefon, nie wiem gdzie znajomi i że chce wrócić do domu. A oni na to, że mnie zawiozą. Szybka ocena sytuacji, włóczyć się sama, po nocy nie znając drogi, czy wsiąśc do obcego samochodu? Ryzyko takie same. Na szczęście zostałam bezpiecznie odwieziona do domu.

W sobotę rano koszmar wrócił... czułam się potwornie. Musiałam też opowiedzieć o tym hostom. Oni na szczęście przyjeli to spokojnie, bardziej współczując mi, niż byli źli na to, że zgubiłam ich telefon. A tej historii finał jest taki, że w clubie nie znaleźli moich rzeczy i ja pewnie już nigdy też ich nie zobaczę.

poniedziałek, 17 października 2011

Runaway from city rush

Ostatnim razem pisząc tu ponarzekałam trochę na temat swojego au pair'skiego życia. Wracając do rzeczy przyjemnych mogę pochwalić się pobytem nad jeziorem Tahoe. Totalnie relaksujący, tym razem bez imprezowy weekend poza miastem. Hości zabrali mnie i moją koleżankę na 3 dniowy wypad za miasto. Co najważniejsze te dni były wolne od pracy, chociaż normalnie w piątki pracuję. KIedy dojechaliśmy do wynajętego domku, taki widok ujrzałam przez wielkie oszkolone okno salonu, prowadzące na taras widokowy. Domek miał dodatkowo jaccuzzi i własny pomost.
Samo jezioro nie robiło na mnie aż tak wielkiego wrażenia bo wychowałam się nad jeziorami, ale połączenie z górami i krystalicznie czystą wodą nawet na mnie zrobiło wrażenie. Szkoda, że pojechaliśmy tam poza sezonem, bo spędziłabym weekend na pluskaniu się w wodzie. Chyba nawet wiem dlaczego wszyscy tak mi zazdrościli, że mam okazję tam pojechać.

Jednym z minusów weekendu z hostami, nie oszukując się, po środku niczego był brak auta, więc żeby zrobić coś innego oprócz podziwiania widoku na jezioro trzeba było podłączyć się pod hostów, ich znajomych i ich plany. W sobotę mieliśmy się wybrać kolejką na szczyt tej góry, ale niestety kolejka była zamknięta, z powodu braku sezonu turystycznego. Słowa hosta widzącego Carinę robiącą to zdjęcie chyba najlepiej określają tą sytuację " We almost did something fun". Zamiast tego pojechaliśmy na spacer wzdłóż rzeki Truckee.
Miałam też okazję postawić stopę na kolejnym amerykańskim stanie, host z kolęgą, zabrali mnie i Carinę do Newady, do kasyna. Na pewno nie miały one takie rozmachu jak te w Vegas, ale w kasynie nigdy nie byłam, więc uznałam, że to może być ciekawe doświadczenie.


Co dobre szybko się kończy i kolejnego dnia trzeba było już się wymeldować i wracać do rzeczywistości. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do dwóch puntków widokowych. Chyba z czystm sumieniem mogę powiedzieć, a raczej napisać, że pod względem widoków podobały mi się najbardziej.





Cieszę się, że pojechałam na ten weekend, miałam do wyboru samotność " w domu", ale pomimo, że dzieci ciągle były w pobliżu, to i tak odpoczęłam. Kolejny raz hości spisali się ;)

wtorek, 11 października 2011

What's going on?

Często mam wrażenie, że powinnam tu pisać zdecydowanie częściej, potem zastanawiam się jednak o czym mam tu pisać? Pierwsza eksytacja Ameryką minęła, są chwile w których czuję się naprawdę zadowolona, że tu przyjechałam, ale jednak częściej i tak zastanawiam się, co będzie dalej i po co mi to. Tygodnie zaczynają się normować i przyszła kolej już na swego rodzaju rutynę. Ciągle też się zastanawiam co robić wieczorami, w środku tygodnia... wieczory są zimne, bure i po części się już nic nie chce.

Weekendy są szalone, są świetne... może dlatego, że wpadłam w wir imprez. Każdego wieczoru coś się dzieje, cieszę się, że poznałam osoby, z którymi mogę dzielić te imprezy. Pomimo tego, że ten blog miał być swego rodzaju pamiętnikiem, po skończonym operskim roku, ale jednak nie napiszę tu nic na temat imprez, a raczej szczegółów, bo teraz każdy ma dostęp do mojego "pamiętnika" ;)

Skutki piątkowego wieczoru odczuwam do dzisiaj, niestety. W piątek rano, żeby nie marnować dnia i poprawić sobie humor wybrałam się na zakupy. Między innymi kupiłam prześliczne szpilki.... ja jak to ja od  odrazu założyłam je.... część wieczoru spędziłam z szpilkami w ręku, a na moich stopach zostały rany, przez które nałożenie jakichkolwiek butów stało się koszmarem. A mój plan, który chciałam dzisiaj wprowadzić do życia stał się tym bardziej nierealny. Po tygodniach planowania kupna odpowiedznich butów do biegania, teraz jak już je mam, nie mogę sobie pozwolić, żeby je założyć.

Jeżeli miałabym podjąć teraz decyzje, czy chciałabym tu możliwe kiedyś zamieszkać, chyba jednoznacznie mogę powiedzieć, że nie. Jest super, jest świetnie, ale jako au pair, żyjąć  beztrosko. Jestem też trochę zawiedziona, że nie zaczęłam jeszcze zwiedzania. Poza SF jeszcze się sama bez hostów nie wybrałam... no oprócz ostatniej przejażdzki do Sausolito ;) Widmo braku auta nie jest najlepsze, jeżeli chce się wyjechać za miasto. Tutaj  w mieście nie odczuwam potrzeby posiadania auta.

Strasznie to wszystko chaotycznie, wiem. Taka tu ostatnio jestem, chaotyczna, spóźniona, nie mająca czasu.

niedziela, 2 października 2011

Hardly Strictly Bluegrass Festival

Podoba mi się życie jako au pair w San Francisco. Ciągle się coś dzieje i nawet zwykle wyjście do parku może się skończyć nieoczekiwanie. Miniony weekend poświęcony był festiwalowi muzycznemu w Golden Gate parku. Od piątku rano do niedzieli wieczorem na 6 scenach odbywały się koncerty. Muzyka? Myślę, że to mieszanka amerykańskiego country, jazzu może trochę rocka. Jeżeli się mylę.... no to się mylę, znawcą muzyki nie jestem ;)Zjechała się cała masa różnych  ludzi, którzy chcieli zobaczyć występy zespołów albo tak jak ja, po prostu zobaczyć co tam się dzieje :) W piątek i w sobotę w południe ciekawość zwyciężyła i trzeba było zobaczyć te amerykańskie festiwale.

 Zdjęcie z koncertu Hugh Laurie bardziej znanego jako "Dr House" miałam możliwość zostania blisko sceny zamiast na szarym końcu jak widać na zdjęciu, ale jak sobie pomyśłam, że miałabym stać w tłumie pomiędzy tymi wszystkimi rozłożonymi kocykami w dodatku na palącym słońcu, wolałam usiąść w cieniu daleko w tłumie.
Poniżej rozpiska wszystkich odbywających się koncertów, niestety żadne zespoły nie są mi znane.

 
W niedzielę odpuściłam już sobie wyprawę na festiwal.  Mając w pamięci ten tłok, ślimacze tempo wyjścia z festiwalu w sobotę, pójście tam w niedziele nie przedstawiało się aż tak kolorowo. Zresztą rano zmieniłam swoje plany i postanowiłam w końcu stanąć twarzą w twarz z Golden Gate Bridge, w który po miesiącu pobytu w mieście przestał się chować za mgłą, zawsze wtedy kiedy miałam wolne.

Poznawanie kolejnych szalonych ludzi, stało się już chyba moim weekendowym rytuałem. W szczegóły nie będę się wdawać, trzeba zatrzymać dla siebie trochę prywatności.Piątek wieczorem kolejne szalone wyjście na miasto.  Sobota spokojniejsza.... na najbardziej szalonej ulicy w mieście- Haight Street ;) która na szczęście jest w mojej okolicy. Weekend definitywnie zaliczam do udanych.