Au Pair w San Francisco, California od 29.08.2011

czwartek, 22 grudnia 2011

Grudniowy miesiąc

Mija kolejny miesiąc odkąd przyjechałam, jak do tej pory był to chyba najlepszy miesiąc jaki tu spędziłam. Jak przystało na grudzień byłam baardzo zajęta, tylko tym razem nie przygotowywaniem do świąt. Pomimo wszystkich ozdób w mieście, choinek i lampek, świątecznych piosenek w radiu jakoś nie czuję klimatu świątecznego. Brak zmarzniętego nosa, chęci wypicia gorącej herbaty po każdym wyjściu z domu, jakoś nie przypomina mi to grudnia. W ciągu dnia świeci słońce i można spokojnie w swetrze wyjść z domu. Brakuje mi śniegu jak nigdy. I jak tu czuć magię świąt?!

Zaniedbałam też moje notatki, ale mam dobre wytłumaczenie. Dużo się ostatnio działo, moja standardowa kolacja z hostami stała się teraz naprawdę żadkością, ciągle mam jakieś plany na wieczór. Niektóre bardziej ekscytujące od innych, ale i tak jest fajnie, tak jak lubię najbardziej. Ciężko jest opisać tak długi czas w kilku słowach. Dzięki hostom byłam na swoim pierwszym balecie, tradycyjnym przedstawieniu, które jest wystawiane każdego roku, czyli "Dziadku do orzechów" Dostałam dwa bilety, więc mogłam sobie wybrać towarzystwo. To było niesamowite, chciałabym więcej i więcej. Rodzice hostki zaprosili mnie też na koncert chóru. Jakiś czas temu byłam też z koleżanką na koncercie, muzyka której wcześniej za bardzo nie znałam. Poszłam bo to kolejna okazja na wyjście po pracy. Byłam zaskoczona tym, jak bardzo mi się podobało. Nie chcę kłamać, ale to był chyba dubstep.

Jak to bywa a operskim świecie w tym tygodniu pożegnałam jedną z moich lepszych koleżanek, która wracała do domu, po dwóch latach pobytu w US. Spędziłam z nią niesamowity czas, głównie na imprezach, na których razem szalałyśmy, ale nie tylko. Taka nasza rzeczywistość, jedne dziewczyny wracają do domu, bo operski czas im się skończył, inne wyjeżdżają, po problemach z host rodzinami, a inne przyjeżdżają. Mam tylko nadzieję, że kontakty przetrwają.

Ciągle mam w planach opisać weekend, który spędziłam w Seattle. A już niedługo, bo czas szybko leci będę na moich upragnionych wakacjach, które spędzę na Hawajach.

czwartek, 1 grudnia 2011

Cultural life

Dzisiaj mijają dokładnie 3 miesiące odkąd przyleciałam do San Francisco. Pomimo tego, że jeszcze niedawno marudziłam się nic się ciekawego nie dzieje, to teraz jestem zupełnie innego zdania. Może nie spędzam każdego dnia w ekscytujący sposób, ale zapamiętałam jedną rozmowę z koleżanką, która dała mi wiele do myślenia. Siedziałyśmy na plaży rozmawiając, po miesiący nie widzenia siebie, więc nadrabiałyśmy zaległości o życiu każdej z nas. Opowiadając jej co robiłam przez ten czas, w którym się nie widziałyśmy powiedziała mi, że przecież dużo zrobiłam. No i zdałam sobie sprawę, że przecież i tak nie chce mi się każdego wieczoru wychodzić, czasem chcę posiedzieć spokojnie w swoim pokoju, porobić coś na internecie, albo pooglądać seriale online, w które tutaj się wkręciłam. Filmów nie oglądam, bo są limitowane, ale za to seriale nie mają limitu, więc można ogladać do znudzenia.

Mojego kulturalnego życia przybywa coraz więcej, byłam na kolejnej wystawie obrazów w De Young Muzem "Masters of Venice" także z babcią. Ta wystawa podobała mi się mniej niż poprzednia, ale jak pisałam wcześniej, fajnie jest zrobić coś innego, tym bardziej w trakcie pracy. Pewnego piątkowego wieczoru hostka zabrała mnie na mój pierwszy koncert orkiestry symfonicznej. Śpiewała ona kiedyś w chórze, więc dostaje czasami darmowe bilety, host nie chciał iść, więc zostałam wybrańcem, który miał okazje poznać trochę kulturalnego życia. Powtarzając, że był to mój pierwszy koncert zupełnie nie miałam pojęcia w co mam się ubrać, brzmi banalnie, bo w końcu każda dziewczyna nie ma się w co ubrać, ale przy tej okazji miałam ogromny problem. Moja garderoba zawiera ciuchy na imprezy, albo takie do normalnego chodzenia po ulicy, nic eleganckiego, ale też nie za bardzo- to była wskazówka którą dostałam przed koncertem. Wczoraj znowu byłam na kolejnym koncercie orkiestry symfonicznej, tym razem z koleżanką. Hości zamówili dla mnie w prezencie bez okazji 2 bilety na świąteczny koncert. Wiecie co? Było genialnie, muzyka przepiękna. A za 2 tygodnie idę na balet, nigdy wcześniej nie byłam, ale zawsze chciałam i w końcu mam okazję!

Imprez dalej nie opuszczam, sporadyczne weekendowe wieczory spędzam poza clubami, ale teraz jestem już ostrożniejsza... dokumentów ani telefonów nie gubię. Dzięki dziewczynom, z którymi imprezuje, każde z wyjść kończy się sytuacją, albo kilkoma z których śmiejemy się przez kolejnych kilka dni. Co do facetów? Wyszłam kilka razy do kina,czy na kolacje, żadnej rewelacji, po prostu kolejna okazja, żeby wyjśc z domu w środku tygodnia, pogadać z kimś nowym i przy tym podszkolić angielski. Jakie zakończenie? Takie jak zwykle, czyli nic poważnego, ale traktuję to jako poznawanie amerykańskiej kultury.

Święta dziękczynienia spędziłam z rodziną hostki i kilkoma ich znajomymi. Jedzenie było świetne, obawiałam się trochę, że ten ich przypyszny indyk będzie smakował jak podeszwa od buta (kiedyś na grilu z nimi wszyscy zachwycali się stekiem, który właśnie smakował jak podeszwa od buta) ale było zaskakująco dobre, ogólnie smakuje mi jedzenie, jakie jem u hostów albo w restaracjach, zresztą widać po mnie, stopniowo się powiększam, albo raczej zmieniam się w kulkę, a nawet nie jadam w miejscach typu Mc Donald's.

piątek, 18 listopada 2011

Very touristic day in San Francisco

W mój ostatni dzień poprzednego grafiku, w którym pracę w poniedziałki zaczynałam dopiero o 16(jak ja to uwielbiałam) namówiłam koleżanki na zwiedzenie kilku turystycznych atrakcji w mieście, których  pomimo prawie 2 miesięcznego pobytu nie zdarzyłam jeszcze zobaczyć. Zanim tu przyjechałam wydawało mi się, że San Francisco musi być ogromnych miastem, ale jednak to nie jest prawda, samochodem pokonywanie odległości nie zajmuje dużo czasu, ledwo wyjedzie się na ulicę, a już trzeba wysiadać.Tego dnia akurat była ze mną dziewczyna, która  jest szczęśliwą posiadaczką  auta do osobistego użytku, pomimo mieszkania w mieście, więc cała wycieczka poszła sprawniej niż się tego spodziewałyśmy.

Na pierwszy rzut pojechałyśmy na Twin Peaks, jedno z wyższych wzgórz w mieście, z którego jest widok na całe miasto, zrobiłyśy kilka zdjęć i pojechałyśmy dalej odznaczać kolejne punkty na liście.

Kolejnym miejscem, które chciałam zobaczyć było Alamo Square, a na nim Painted Ladies, sześć domów w wiktoriańskim stylu typowym dla architektury miasta. Szczerze mówiąc zawiodłam się widokiem,( na pocztówkach wydaje się to miejsce o wiele bardziej zachęcające) może gdybym była tylko zwykłym turystą, który przyjeżdza do miasta odniosłabym lepsze wrażenie, ale mieszkając w mieście widziałam dużo ładniejsze domu, choćmy w mojej dzielnicy. Chociaż podoba mi się widok na centrum za domkami, może to jest urok tego miejsca? Różnica pomiędzy wiktoriańską architekturą, a wieżowcami w centrum.

Skoro Twin Peaks i Alamo Square zostały zaliczone, pojechałyśmy pod Palace of Fine Arts. Będę szczera, nie wiem dokładnie do czego ten budynek służy, wiem,że obok jest jedno z bardziej rekomendowanych muzeów w mieście. Jedno jest pewne, miejsce ma swój urok i zachwyca oczy.





Dla turystów znana jako Lombard Street, a dla mieszkańców to Crookedest Street. A piszę o najbardziej zakręconej ulicy, która należy także do miejsc, które każdy porządny turysta musi zobaczyć. Zjechałyśmy samochodem z góry ulicy, zastanawiając się na ilu zdjęciach innych turystów się znajdziemy.



Popołudnie zakończyłyśmy na Fisherman's Wharf, zdjęć już tam nie robiłyśmy. W każdym razie jest to turystyczne miejsca nad zatoką, gdzie można kupić dużo pamiątek, zjeść albo tak jak my powłóczyć się.


wtorek, 15 listopada 2011

Pissaro's people


W zeszły czwartek babcia "moich dzieci" zabrała mnie w ramach mojej pracy do jednego z muzeów - Legion of Honor( zdjęcie powyżej). Starsza dziewczynka została z dziadkiem, a my z młodym pojechałyśmy na wycieczkę. Oglądałyśmy wystawę obrazów francuskiego malarza Camille'a Pissaro. Szczerze mówiąc o człowieku nawet wcześniej nie słyszałam, albo po prostu nie zapamiętałam nic z lekcji w szkole, czemu się dziwić? Ucząc się o czymś w szkole zawsze wydaje się to nudniejsze, bo jesteśmy do tego zmuszeni. A może to tylko mój punkt widzenia. Postanowiłam napisać o tej wystawie dlatego, że naprawdę spodobało mi się wałęsanie po muzeum i z chęcią powtórzę takie wyjście. Wydaje mi się, że się chyba ukulturalniam w tej całej Ameryce. 
Pissaro's people, to pierwsza wystawa malarza skoncetrowana na całej jego twórczości, pozwalająca utworzyć sobie punkt widzenia, na temat tematyki jego prac, bo wystawa została podzielona na osobne podkategorie prac.
Były samoportrety:
Prace przedstawiające zwykłych pracowników:
A ten podobał mi się najbardziej:

No i tak dalej i dalej, znawcą sztuki nie jestem, więc nie będę się bardziej rozpisywać. Czasem warto się otworzyć na nowe rzeczy, można się zaskoczyć, że coś, co zdawałoby się zupełnie nie "moim stylu"  może się spodobać. Póki co, babcia planuje mnie zabrać na jeszcze dwie inne wystawy, a ja się cieszę tym bardziej, że pójdziemy na nie w trakcie mojego czasu pracy.

wtorek, 8 listopada 2011

Pracujący tydzień

Pomimo tego, że nie jestem już świerzakiem na operskiej scenie dopiero teraz zbieram się do napisania o moim typowym dniu pracującym. Odkąd tu jestem mój grafik się zmienił, poprzedni był lżejszy, krótszy i zawierał jedno dziecko mniej. Od początku wiedziałam, że tamtem grafik jest tymczasowy, więc stwierdziłam ,że nie mam sensu się nad nim rozpisywać. Teraz pracuję kontraktowe 45 godzin tygodniowo i sprawuję pełną opiekę nad podopieczymi.

Od poniedziałku do czwartku pracę zaczynam o 7.30, czyli o 7.25 wywlekam się z łóżka, zakładam jakieś ciuchy i idę jeść śniadanie. Skoro już nie pracuję pośród ludzi nie przejmuję się już tym, że włosy wyglądają jak totalna tragedia, a twarz pozbawiona makijażu ukazuje wszystkie niedoskonałości. Przez następnych 10 godzin na przemian zmieniam pieluchy, karmię, uspokajam, zabawiam i kładę na drzemki. O tak, pora drzemki to moja ulubiona pora dnia, jak uda mi się ułożyć dwójkę do spania w tym samie czasie oznacza to, że mam przerwę. Z racji wieku dzieci nie mam za dużo zajęć dodatkowych, mam tylko jedno, w czwartki rano chodzimy na zajęcia muzyczne dla maluszków, których zresztą nieznoszę, bo muszę z uśmiechem na twarzy udawać przed innymi mamuśkami/ nianiami, że podoba mi się to przedstawienie, które zmusza mnie do tańczenia, grania na instrumentach i gestykulowania w rytm piosenek, których nawet  nie znam. Młoda należy do tych szczęśliwych dzieci, które mają pozwolenia na oglądanie TV, ale haczyk jest taki, że tylko przez godzinę. Wizja oglądania TV jest dla mnie dobrym motywatorem, którym mogę ją przekupić do posprzątania, albo zmotywować do zaprzestania piszczenia/ kopania/ bałaganienia/ albo zbytniego okazywaniu miłości młodszemu braciszkowi.
Odkąd hostka wróciła do pracy, w dniu, w których mam dwójkę przychodzi babcia, żeby mi pomóc zabrać młodych poza dom. Zazwyczaj idziemy na jakiś plac zabaw, albo do academy of science gdzie mam kartę członkowską. Młodszy dzieciak w nosidełku na brzuchu, plecak z dziecięcym zestawem zawierającym dodatkowe ciuszki, przekąski stały się nieodłącznym pakunkiem, który muszę mieć ze sobą. Na zakończenie poranka na świeżym powietrzu zawsze z babcią idziemy na ulubioną latte do którejś z przyulicznych kafejek. Gdy już spowrotem dotrzemy do domu jest pora lunchu, a po niej pora na ululanie maluszków, książeczka albo piosenka i życzę kolorowych snów. Młody nie zawsze poddaje się tak szybko, jego czasem muszę ponosić trochę na rękach, żeby usnął, tym bardziej, że to mały przytulak i woli spać w ramionach, a nie na łóżeczku.

Moje szczęście jest takie, że nie wojuję z moją dwójką przez 5 dni w tygodniu. Do tej pory młoda chodziła do przedszkola w poniedziałki i piątki, więc w te dni jestem tylko z maluszkiem. Kończąc na piątkowym dniu, po całym tygodniu czuję się jakbym w ogóle nie pracowała, nie dość, że to już tylko 5 godzin, to w dodatku baby nie sprawia prawie w ogóle kłopotu. Zresztą w poniedziałki jak mam tylko jego, to czuję się jakbym miała wolne. Mam czas, żeby zrobić pranie, podzwonić trochę do rodziny, poobijać się oglądając seriale, albo wyjść na spacer.


środa, 2 listopada 2011

Halloween

Jedno z typowych amerykańskich świąt, które chyba wszystkie chętnie obchodzą. Kilka tygodni przed w sklepach pojawiają się mieszkani cukierków, którymi są obdarowywane dzieciaki, ozdoby, ktorymi przystrajane są domy i tak zwane "pumpkin patch" miejsca w których można kupić sobie wymarzoną dynie. Dopóki moja hostka jeszcze nie pracowała pojechałyśmy jakiś czas temu, żeby kupić naszą dynie.



W piątek przed Halloween miałam iść na imprezę do Hiltona, kiedy wreście obudziłam się, żeby kupić bilet wszystkie już były wyprzedane, więc standardowa reguła, żeby robić wszystko na ostatnią chwilę nie wypaliła. Za to w sobotę wybrałam się na Castro-  dzielnicę gejowską. Co roku odbywała się tam parada, zjeżdzało się mnóstwo ludzi, ulice były pozamykane dla samochodów. Niestety nie tym razem, podobno zrobiło się tam niebezpiecznie w tym czasie i zrezygnowano z parady. Jednak mniejsze tłumy i tak się tam zebrały i każdy był świetnie przebrany. Zdjęcia ściągnięte z internetu, bo ja nie robiłam. Były też dużo lepsze kostiumy. Jadąc tam autobusem widziałam facetów przebranych za Cruelle Deville i jednego z dalmatyńczyków. Aż sama  żałuję, że się nie przebrałam zazbytnio, w tłumie tych wszystkich przebierańców czułam się trochę głupio, ale nie miałam jakoś głowy myśleć o stroju, kiedy kilka dni wcześniej zgubiłam dokumenty i nie byłam w nastroju na imprezowanie. W rezultacie hostka dała mi tylko jakieś czarne pióra na głowę, zrobiłam czarny makijaż i ubrałam się na czarno.

W poniedziałek poszłam z hostami na "dziecięcy halloween", na  typowy już "cukierek albo psikus". Ludzie siedzieli na schodach przed domami z misami, z cukierkami, a dzieci podbiegały, żeby grzecznie wziąć jednego cukierka.Jedna z ulic w okolicy na ten czas była zamknięta dla samochodów, a tam mieszkańcy w garażach mieli swoje stanowiska.
 To był mój ulubiony dom- właścicieli ponoć co roku wynajmują tancerzy, którzy co roku tańczą przez całą noc w oknie :)

Młoda zebrała trochę tych słodkości, ale ona nie może jeść słodyczy, więc podkradam codziennie trochę tych łupów ;)

poniedziałek, 24 października 2011

Historia lubi się powtarzać...

Pamięta ktoś jak początku mojego bloga opisywałam sytuacje sprzed kilku lat o zgubionym paszporcie? Nie byłabym sobą, gdyby kolejny raz będąc za granicą nie zgubiła czegoś ważnego. Tak... tym razem zgubiłam telefon, oraz portfel z cała zawartością, czyli dowód osobisty, prawo jazdy, kartę ubezpieczeniową, kartę do bankomatu i tak dalej.... Już raz dostałam nauczkę, żeby zawartość ważnych rzeczy idąc na imprezę ograniczyć do minimum, ale nie, zapakowałam cały portfel.

A było tak. W piątek po pracy postanowiłam swój nowo zakupiony telefon oddać do sklepu, bo nie sprawował się tak jak powinien, między innymi kiedy włączałam WIFI traciłam wszystkie kontakty, dopiero po wyłączeniu i włączeniu telefonu wszystko wracało do normy. Tak przecież być nie powinno. W sklepie zaproponowano mi wymianę na nowy telefon, ale taki sam. Grzecznie odmówiłam prosząc o zwrot pieniedzy. Nie znałam numeru konta bankowego, więc dostanę czek, za kilka dni. Wiedząc, że żeby kupić nowy telefon muszę poczekać na czek, stweirdziłam, że spowrotem zacznę użytać telefon, który pożyczyli mi hości zanim kupiłam tamten. Dlaczego opisuję sytuację, jak to oddałam telefon? Teraz każdy wie, że głupi ma szczęście. Zgubiłam stary telefon hosta, a nie swój, za który zapłaciłam prawie 500 dolców. To się nazywa szczęście w nieszczęściu.

Ostatnio pisałam też, jak to sobie poraniłam stopy w nowych szpilkach. Korzystając z tamtej lekcji (szkoda, że nie ze wszystkich naraz) wzięłam sobie baleriny na zmianę. Z trudem upchnełam baleriny do torebki i mogłam zacząć "friday night fever". W pewnym momencie z koleżanką pogubiłyśmyy się nawzajem, więc dzwoniłyśmy do siebie co chwilę próbując się znaleźć. Otwierałam przy tym torebkę w tą i spowrotem, a telefon upychałam na wiechrzu, zaraz przy portfelu. Bardzo mądrze, prawda? Kiedy zdecydowałam się wracać do domu, próbując szukać telefonu, zorientowałam się, że nie ma ani go, ani portfela. Zostałam sama, bez piedziędzy, bez możliwości zadzwonienia do kogolkolwiek, bez możliwości wzięcia taksówki do domu. Zgłosiłam stratę tych rzeczy w recepcji clubu, w którym byłam.Zapłakana, wstrząśnięta zdecydowałam się wracać na piechotę do domu. Szczerze nawet nie wiedziałam jak dojść piechotą, ale nie miałam innego wyjścia. Przeszłam może 2 przecznicę i jacyś faceci zatrzymali mnie pytając co mi się stało. Więc mówię, że zgubiłam portfel, telefon, nie wiem gdzie znajomi i że chce wrócić do domu. A oni na to, że mnie zawiozą. Szybka ocena sytuacji, włóczyć się sama, po nocy nie znając drogi, czy wsiąśc do obcego samochodu? Ryzyko takie same. Na szczęście zostałam bezpiecznie odwieziona do domu.

W sobotę rano koszmar wrócił... czułam się potwornie. Musiałam też opowiedzieć o tym hostom. Oni na szczęście przyjeli to spokojnie, bardziej współczując mi, niż byli źli na to, że zgubiłam ich telefon. A tej historii finał jest taki, że w clubie nie znaleźli moich rzeczy i ja pewnie już nigdy też ich nie zobaczę.

poniedziałek, 17 października 2011

Runaway from city rush

Ostatnim razem pisząc tu ponarzekałam trochę na temat swojego au pair'skiego życia. Wracając do rzeczy przyjemnych mogę pochwalić się pobytem nad jeziorem Tahoe. Totalnie relaksujący, tym razem bez imprezowy weekend poza miastem. Hości zabrali mnie i moją koleżankę na 3 dniowy wypad za miasto. Co najważniejsze te dni były wolne od pracy, chociaż normalnie w piątki pracuję. KIedy dojechaliśmy do wynajętego domku, taki widok ujrzałam przez wielkie oszkolone okno salonu, prowadzące na taras widokowy. Domek miał dodatkowo jaccuzzi i własny pomost.
Samo jezioro nie robiło na mnie aż tak wielkiego wrażenia bo wychowałam się nad jeziorami, ale połączenie z górami i krystalicznie czystą wodą nawet na mnie zrobiło wrażenie. Szkoda, że pojechaliśmy tam poza sezonem, bo spędziłabym weekend na pluskaniu się w wodzie. Chyba nawet wiem dlaczego wszyscy tak mi zazdrościli, że mam okazję tam pojechać.

Jednym z minusów weekendu z hostami, nie oszukując się, po środku niczego był brak auta, więc żeby zrobić coś innego oprócz podziwiania widoku na jezioro trzeba było podłączyć się pod hostów, ich znajomych i ich plany. W sobotę mieliśmy się wybrać kolejką na szczyt tej góry, ale niestety kolejka była zamknięta, z powodu braku sezonu turystycznego. Słowa hosta widzącego Carinę robiącą to zdjęcie chyba najlepiej określają tą sytuację " We almost did something fun". Zamiast tego pojechaliśmy na spacer wzdłóż rzeki Truckee.
Miałam też okazję postawić stopę na kolejnym amerykańskim stanie, host z kolęgą, zabrali mnie i Carinę do Newady, do kasyna. Na pewno nie miały one takie rozmachu jak te w Vegas, ale w kasynie nigdy nie byłam, więc uznałam, że to może być ciekawe doświadczenie.


Co dobre szybko się kończy i kolejnego dnia trzeba było już się wymeldować i wracać do rzeczywistości. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do dwóch puntków widokowych. Chyba z czystm sumieniem mogę powiedzieć, a raczej napisać, że pod względem widoków podobały mi się najbardziej.





Cieszę się, że pojechałam na ten weekend, miałam do wyboru samotność " w domu", ale pomimo, że dzieci ciągle były w pobliżu, to i tak odpoczęłam. Kolejny raz hości spisali się ;)

wtorek, 11 października 2011

What's going on?

Często mam wrażenie, że powinnam tu pisać zdecydowanie częściej, potem zastanawiam się jednak o czym mam tu pisać? Pierwsza eksytacja Ameryką minęła, są chwile w których czuję się naprawdę zadowolona, że tu przyjechałam, ale jednak częściej i tak zastanawiam się, co będzie dalej i po co mi to. Tygodnie zaczynają się normować i przyszła kolej już na swego rodzaju rutynę. Ciągle też się zastanawiam co robić wieczorami, w środku tygodnia... wieczory są zimne, bure i po części się już nic nie chce.

Weekendy są szalone, są świetne... może dlatego, że wpadłam w wir imprez. Każdego wieczoru coś się dzieje, cieszę się, że poznałam osoby, z którymi mogę dzielić te imprezy. Pomimo tego, że ten blog miał być swego rodzaju pamiętnikiem, po skończonym operskim roku, ale jednak nie napiszę tu nic na temat imprez, a raczej szczegółów, bo teraz każdy ma dostęp do mojego "pamiętnika" ;)

Skutki piątkowego wieczoru odczuwam do dzisiaj, niestety. W piątek rano, żeby nie marnować dnia i poprawić sobie humor wybrałam się na zakupy. Między innymi kupiłam prześliczne szpilki.... ja jak to ja od  odrazu założyłam je.... część wieczoru spędziłam z szpilkami w ręku, a na moich stopach zostały rany, przez które nałożenie jakichkolwiek butów stało się koszmarem. A mój plan, który chciałam dzisiaj wprowadzić do życia stał się tym bardziej nierealny. Po tygodniach planowania kupna odpowiedznich butów do biegania, teraz jak już je mam, nie mogę sobie pozwolić, żeby je założyć.

Jeżeli miałabym podjąć teraz decyzje, czy chciałabym tu możliwe kiedyś zamieszkać, chyba jednoznacznie mogę powiedzieć, że nie. Jest super, jest świetnie, ale jako au pair, żyjąć  beztrosko. Jestem też trochę zawiedziona, że nie zaczęłam jeszcze zwiedzania. Poza SF jeszcze się sama bez hostów nie wybrałam... no oprócz ostatniej przejażdzki do Sausolito ;) Widmo braku auta nie jest najlepsze, jeżeli chce się wyjechać za miasto. Tutaj  w mieście nie odczuwam potrzeby posiadania auta.

Strasznie to wszystko chaotycznie, wiem. Taka tu ostatnio jestem, chaotyczna, spóźniona, nie mająca czasu.

niedziela, 2 października 2011

Hardly Strictly Bluegrass Festival

Podoba mi się życie jako au pair w San Francisco. Ciągle się coś dzieje i nawet zwykle wyjście do parku może się skończyć nieoczekiwanie. Miniony weekend poświęcony był festiwalowi muzycznemu w Golden Gate parku. Od piątku rano do niedzieli wieczorem na 6 scenach odbywały się koncerty. Muzyka? Myślę, że to mieszanka amerykańskiego country, jazzu może trochę rocka. Jeżeli się mylę.... no to się mylę, znawcą muzyki nie jestem ;)Zjechała się cała masa różnych  ludzi, którzy chcieli zobaczyć występy zespołów albo tak jak ja, po prostu zobaczyć co tam się dzieje :) W piątek i w sobotę w południe ciekawość zwyciężyła i trzeba było zobaczyć te amerykańskie festiwale.

 Zdjęcie z koncertu Hugh Laurie bardziej znanego jako "Dr House" miałam możliwość zostania blisko sceny zamiast na szarym końcu jak widać na zdjęciu, ale jak sobie pomyśłam, że miałabym stać w tłumie pomiędzy tymi wszystkimi rozłożonymi kocykami w dodatku na palącym słońcu, wolałam usiąść w cieniu daleko w tłumie.
Poniżej rozpiska wszystkich odbywających się koncertów, niestety żadne zespoły nie są mi znane.

 
W niedzielę odpuściłam już sobie wyprawę na festiwal.  Mając w pamięci ten tłok, ślimacze tempo wyjścia z festiwalu w sobotę, pójście tam w niedziele nie przedstawiało się aż tak kolorowo. Zresztą rano zmieniłam swoje plany i postanowiłam w końcu stanąć twarzą w twarz z Golden Gate Bridge, w który po miesiącu pobytu w mieście przestał się chować za mgłą, zawsze wtedy kiedy miałam wolne.

Poznawanie kolejnych szalonych ludzi, stało się już chyba moim weekendowym rytuałem. W szczegóły nie będę się wdawać, trzeba zatrzymać dla siebie trochę prywatności.Piątek wieczorem kolejne szalone wyjście na miasto.  Sobota spokojniejsza.... na najbardziej szalonej ulicy w mieście- Haight Street ;) która na szczęście jest w mojej okolicy. Weekend definitywnie zaliczam do udanych.

niedziela, 25 września 2011

Wakacje z Host Rodziną

Długo się zbierałam, żeby napisać ten post. Główny powód to taki, że coraz mniej czasu spędzam przed komputerem, a na drugim miejscu jest to, że jakoś nie miałam weny do pisania.

Wakacje z moimi hostami były takie, jakie każda au pair chciałaby mieć. Pomimo tego, że pracowałam ciągle było sporo osób, które zajmowały się dziećmi, więc głównie kręciłam się pod nogami ;) Na początku zostało uzgodnione, że podczas wakacji mam okazje się wysypiać rano, więc zaczynałam dopiero o 10. A dokładniej nic więcej rano nie robiłam, mogłam też wstać wcześniej, żeby wyjść, ale po co, lepiej spędzić miło poranek kręcąc się z boku na bok w łóżku. Chwilę po tym jak już wstałam szłyśmy z hostką i jej mamą do miasteczka na kawę i ciastko. Przy okazji wstawiam zdjęcie piekarni, w której kupowałyśmy ciasteczka. Nawet nie umiem opisać słowami jak były dobre, najlepsze jakie kiedykolwiek jadłam. Niestety, albo stety piekarnia otwarta jest tylko 2 razy w tygodniu, w piątku i soboty. Może i lepiej, bo tak objadałabym się nimi codziennie.
  Żadko też byłam sama ze swoją podobieczną, sporo rzeczy robiłyśmy razem rodzinnie i codziennie wieczorem zajadałam się obiadami przygotowanymi przez babcię. Teoretycznie pracę kończyłam o 18, ale w trakcie największego oblężenia gości z ich rodziny byłam już wolna znacznie wcześniej. MOgę nawet powiedzieć, że wolnego czasu miałam zdecydowanie za dużo, bo nie miałam co z sobą zrobić w tym miasteczku, a że nie należę do osób, która lubią wychodzić samemu np do kawiarni, głównie spacerowałam po mieście, albo po uliczkach z domami.






Z babcią złapałam też bardzo dobry kontakt, rozmawiałam z nią o podobiecznej i o sposobach radzenia sobie z nią. Opowiadała o ich rodzinie, mieście z którym byliśmy i o San Francisco. Wszyscy z ich rodziny odnosili się do mojej osoby bardzo ciepło i z każdym miałam okazje zamienić parę słów. Dzięki tak sporej ilości osób odwiedzających miałam sporo możliwości, żeby szkolić swój angielski z rodowitymi amerykanami, bo o takich w zasadzie ciężko.

W trakcie tych wakacji naprawdę czułam się jakbym sama była na wakacjach, a nie po to, żeby sprawować swoją operską powinność. Nawet układ poranków ułożony był tak, żeby miały okazje pokazać mi jak najwięcej w okolicy.

Dzięki temu, że moja dwulatka ma drzemki w środku dnia, w których "pracuję" czekając aż się obudzi leżałam sobie na leżaku przy basenie, który był zaraz obok pokoju, w którym ona spała. Basen był jedną z fajniejszych atrakcji także w trakcie pracy.... młoda czuła się w nim jak ryba w wodzie i ciężko było ją z niego wyciągnąć.

Jednego dnia wybrałyśmy się do okolicznego miasteczka- Jacksonville. Znalazłyśmy tam świetny plac zabaw, na którym największą atrakcją było coś w rodzaju fontanny. Widząc dzieci bawiące się tam można zacząć żałować, że nie ma się już 2 lat ;) Woda wylatywała z tych kolorowych kółek w bliżej nieokreślonej kolejności, co sprawiało jeszcze większą frajdę.

W poniedziałek wieczorem prawie na zakończenie wakacji, dostałam w prezencie bilet do teatru, do którego poszłam razem z hostką. Było to połączenia sztuki z musicalem pod tytułem " The Pirates of Penzance". Bawiłam się świetnie, uśmiałam się i to sporo. Ironiczny charakter przedstawienia i nowoczesny akcent dodawał jeszcze większego uroku. Dodatki sceniczne i choreografia dodają jeszcze bardziej komedyjnego charakteru.  Jeżeli   ktokolwiek będzie miał okazję przebywać w Ashland, które słynie z " Oregon Shakespeare Festival" naprawdę polecam, żeby wybrać się do tamtejszego teatru. Z tego co się dowiedziałam wszystkie sztuki, które są tam przedstawiane maja nutke komedii, więc nie trzeba być miłośnikiem teatru, żeby spędzić miło czas. Poza tym w okresie letnim teatr ma scenę na dworzu. A jto jedyne zdjęcia jakie zrobiłam, bo jak wiadomo jest to zabronione.



wtorek, 20 września 2011

Going to Ashland in Oregon

Po niecałych dwóch tygodniach w San Francisco hości zabrali mnie na "wakacje" do Ashland w Oregonie. Kiedy poraz pierwszy oznajmili mi ten zamiar ucieszyłam się, że tak szybko będę miała możliwość postawienia stopy na kolejnym amerykańskim stanie i to w dodatku w ramach pracy. Później miałam lekkie obawy, przecież to są wakacje dla hostów, a nie dla mnie, więc oni pewnie będą leniuchować, a ja biegać całymi dniami po placach zabaw i wymyślać inne formy spędzania czasu dla podopiecznej, żeby umilić jej wakacje.

W środę rano załadowanym samochodem z hostką i dziećmi ruszyłyśmy w trasę i to nie krótką. Przewidywany czas podróży 8-9 godzin. Dlaczego tak długo? Według obaw hostki, trzeba będzie zatrzymywać się co godzinę aby: nakarmić dzieci, skorzystać z toalety, pozwolić się wybiegać, dać coś słodkiego, skorzystać z toalety, upewnić się, że minimum wysiłku ruchowego zostało spełnione i tak w kółko. Na szczęście podróż sprzyjała dzieciom, zadowolone w swoich fotelikach, prawie wcale nie wołały siusiu, więc trasa wykonana w 6 godzin, a mgliste San Francisco zostawione daleko w tyle. A ja mogłam podziwiać widoki Północnej Kalifornii.

 Kalifornia to nie tylko piaszczyste plaże, serferzy ;)




No i tak prawie w kółko przez całą drogę....

Kiedy dotarliśmy do celu zostałam zaskoczona, ale to bardzo zaskoczona obecnością sarenek w ogrodzie.... aż nawet pobiegłam po aparat, żeby zrobić im zdjęcie. Niepotrzebnie też pobiegłam, bo okazji, żeby zrobić im zdjęcie było o wiele więcej. Ciągle buszowały po ogrodach w całym mieście wcale nie przejmując się obecnością ludzi.
Usłyszałam też ciekawostkę: Dlaczego ludzie tutaj nie mają ogródków z kwiatami, tylko trawniki przed domami? Wszystkie kwiatki zostałyby zjedzone.

Myślę, że już konkretny opis wakacji z hostami zrobię jak już dotrę jutro do San Francisco.