Au Pair w San Francisco, California od 29.08.2011

niedziela, 25 września 2011

Wakacje z Host Rodziną

Długo się zbierałam, żeby napisać ten post. Główny powód to taki, że coraz mniej czasu spędzam przed komputerem, a na drugim miejscu jest to, że jakoś nie miałam weny do pisania.

Wakacje z moimi hostami były takie, jakie każda au pair chciałaby mieć. Pomimo tego, że pracowałam ciągle było sporo osób, które zajmowały się dziećmi, więc głównie kręciłam się pod nogami ;) Na początku zostało uzgodnione, że podczas wakacji mam okazje się wysypiać rano, więc zaczynałam dopiero o 10. A dokładniej nic więcej rano nie robiłam, mogłam też wstać wcześniej, żeby wyjść, ale po co, lepiej spędzić miło poranek kręcąc się z boku na bok w łóżku. Chwilę po tym jak już wstałam szłyśmy z hostką i jej mamą do miasteczka na kawę i ciastko. Przy okazji wstawiam zdjęcie piekarni, w której kupowałyśmy ciasteczka. Nawet nie umiem opisać słowami jak były dobre, najlepsze jakie kiedykolwiek jadłam. Niestety, albo stety piekarnia otwarta jest tylko 2 razy w tygodniu, w piątku i soboty. Może i lepiej, bo tak objadałabym się nimi codziennie.
  Żadko też byłam sama ze swoją podobieczną, sporo rzeczy robiłyśmy razem rodzinnie i codziennie wieczorem zajadałam się obiadami przygotowanymi przez babcię. Teoretycznie pracę kończyłam o 18, ale w trakcie największego oblężenia gości z ich rodziny byłam już wolna znacznie wcześniej. MOgę nawet powiedzieć, że wolnego czasu miałam zdecydowanie za dużo, bo nie miałam co z sobą zrobić w tym miasteczku, a że nie należę do osób, która lubią wychodzić samemu np do kawiarni, głównie spacerowałam po mieście, albo po uliczkach z domami.






Z babcią złapałam też bardzo dobry kontakt, rozmawiałam z nią o podobiecznej i o sposobach radzenia sobie z nią. Opowiadała o ich rodzinie, mieście z którym byliśmy i o San Francisco. Wszyscy z ich rodziny odnosili się do mojej osoby bardzo ciepło i z każdym miałam okazje zamienić parę słów. Dzięki tak sporej ilości osób odwiedzających miałam sporo możliwości, żeby szkolić swój angielski z rodowitymi amerykanami, bo o takich w zasadzie ciężko.

W trakcie tych wakacji naprawdę czułam się jakbym sama była na wakacjach, a nie po to, żeby sprawować swoją operską powinność. Nawet układ poranków ułożony był tak, żeby miały okazje pokazać mi jak najwięcej w okolicy.

Dzięki temu, że moja dwulatka ma drzemki w środku dnia, w których "pracuję" czekając aż się obudzi leżałam sobie na leżaku przy basenie, który był zaraz obok pokoju, w którym ona spała. Basen był jedną z fajniejszych atrakcji także w trakcie pracy.... młoda czuła się w nim jak ryba w wodzie i ciężko było ją z niego wyciągnąć.

Jednego dnia wybrałyśmy się do okolicznego miasteczka- Jacksonville. Znalazłyśmy tam świetny plac zabaw, na którym największą atrakcją było coś w rodzaju fontanny. Widząc dzieci bawiące się tam można zacząć żałować, że nie ma się już 2 lat ;) Woda wylatywała z tych kolorowych kółek w bliżej nieokreślonej kolejności, co sprawiało jeszcze większą frajdę.

W poniedziałek wieczorem prawie na zakończenie wakacji, dostałam w prezencie bilet do teatru, do którego poszłam razem z hostką. Było to połączenia sztuki z musicalem pod tytułem " The Pirates of Penzance". Bawiłam się świetnie, uśmiałam się i to sporo. Ironiczny charakter przedstawienia i nowoczesny akcent dodawał jeszcze większego uroku. Dodatki sceniczne i choreografia dodają jeszcze bardziej komedyjnego charakteru.  Jeżeli   ktokolwiek będzie miał okazję przebywać w Ashland, które słynie z " Oregon Shakespeare Festival" naprawdę polecam, żeby wybrać się do tamtejszego teatru. Z tego co się dowiedziałam wszystkie sztuki, które są tam przedstawiane maja nutke komedii, więc nie trzeba być miłośnikiem teatru, żeby spędzić miło czas. Poza tym w okresie letnim teatr ma scenę na dworzu. A jto jedyne zdjęcia jakie zrobiłam, bo jak wiadomo jest to zabronione.



wtorek, 20 września 2011

Going to Ashland in Oregon

Po niecałych dwóch tygodniach w San Francisco hości zabrali mnie na "wakacje" do Ashland w Oregonie. Kiedy poraz pierwszy oznajmili mi ten zamiar ucieszyłam się, że tak szybko będę miała możliwość postawienia stopy na kolejnym amerykańskim stanie i to w dodatku w ramach pracy. Później miałam lekkie obawy, przecież to są wakacje dla hostów, a nie dla mnie, więc oni pewnie będą leniuchować, a ja biegać całymi dniami po placach zabaw i wymyślać inne formy spędzania czasu dla podopiecznej, żeby umilić jej wakacje.

W środę rano załadowanym samochodem z hostką i dziećmi ruszyłyśmy w trasę i to nie krótką. Przewidywany czas podróży 8-9 godzin. Dlaczego tak długo? Według obaw hostki, trzeba będzie zatrzymywać się co godzinę aby: nakarmić dzieci, skorzystać z toalety, pozwolić się wybiegać, dać coś słodkiego, skorzystać z toalety, upewnić się, że minimum wysiłku ruchowego zostało spełnione i tak w kółko. Na szczęście podróż sprzyjała dzieciom, zadowolone w swoich fotelikach, prawie wcale nie wołały siusiu, więc trasa wykonana w 6 godzin, a mgliste San Francisco zostawione daleko w tyle. A ja mogłam podziwiać widoki Północnej Kalifornii.

 Kalifornia to nie tylko piaszczyste plaże, serferzy ;)




No i tak prawie w kółko przez całą drogę....

Kiedy dotarliśmy do celu zostałam zaskoczona, ale to bardzo zaskoczona obecnością sarenek w ogrodzie.... aż nawet pobiegłam po aparat, żeby zrobić im zdjęcie. Niepotrzebnie też pobiegłam, bo okazji, żeby zrobić im zdjęcie było o wiele więcej. Ciągle buszowały po ogrodach w całym mieście wcale nie przejmując się obecnością ludzi.
Usłyszałam też ciekawostkę: Dlaczego ludzie tutaj nie mają ogródków z kwiatami, tylko trawniki przed domami? Wszystkie kwiatki zostałyby zjedzone.

Myślę, że już konkretny opis wakacji z hostami zrobię jak już dotrę jutro do San Francisco.

czwartek, 15 września 2011

Golden Gate Park

Największy park w San Francisco mam właściwie pod nosem. Spędzam tam sporo czasu, w trakcie pracy mam tam co robić z podopieczną, ale i w wolnym czasie możliwości jest też sporo. Park jest tak duży, że nawet nie zdąrzyłam jeszcze zobaczyć go całego, tym bardziej, że wątpie, aby przejście go na pieszo byłoby najlepszym pomysłem, bo w parku są nawet ulice, po których jeżdzą samochody. Ostatni poniedziałek spędziłam z inna au pair, która poznałam wcześniej przez internet. Spotkałyśmy się o 9 rano, więc akurat trafiłyśmy na darmowe wejście do Japońskiego Ogrodu.
Zamówiłyśmy herbatę i ciasteczko z wróżbą, głównie dlatego, że to nasza pierwsza styczność w takim miejscu. Herbata była paskudna, rozwodniona i bez smaku, ale może inni miłośnicy herbaty polubiliby ten smak. A wróżba? Nawet nie pamiętam co było napisane na mojej.








Podobał mi się ten ogród, więc na pewno tam wrócę. Szczególnie chciałabym go zobaczyć jeszcze raz wiosną, kiedy wszystko zakwita. Chociaż myślałam, że ten ogród będzie większy.

Hości zamówili dla mnie kartę członkowską do California Academy of Science, który także znajduje się w Parku. Chcą, żebym chodziła tam z dziećmi. Całe ich szczęście, bo nie zapłaciłabym 25 dolców za pojedyńcze wejście, żeby pooglądać  wystawy i zwierzaki. Karta członkowska zezwała mi też zabrać ze sobą jedną dorosłą osobę, więc tego dnia poszłyśmy tam z Cariną.
 Nie pamiętam jak nazywa się ta ryba, ale ponoć jest bardzo stara ;) i jak widać całkiem spora.

 Te małe pingwinki są naprawdę słodkie.


  Chyba pierwszy raz widziałam białego aligatora



niedziela, 11 września 2011

Czas szybko leci...

Nie mogę w to uwierzyć, ale odkąd wyjechałam z domu minęło już 2 tygodnie.Jeszcze niedowierzam, że naprawdę tu jestem, a tym bardziej, że dom jest tak daleko. Kiedy w Polsce wszyscy się budzą, ja dopiero idę spać, dzieli nas przecież 9 godzin. Pierwszy tydzień pracy minął szybko, nawet nie zdąrzyłam się obrócić. Narzekać nie mogę, hości są naprawdę pomocni i wyrozumiali. Moja podopieczna jest słodka, aczkolwiek ma silną osobowość. Myślałam nawet, że będzie mi bardziej przeszkadzać to, że hostka narazie jest w domu, ale ona bardziej mi pomaga, niż przeszkadza.

Dużo wolnego czasu nie mam, a weekend jest zdecydowanie za krótki, nawet jeszcze nie wybrałam się na porządne zwiedzanie miasta. Przeszkodą jest też to, że inne au pairki mają inne grafiki niż ja.

W środę wieczorem wybrałam się na krótki spacer, a swoją drogą, myślę, że siłownia tu nie będzie mi potrzebna, pokonywanie tych górek piechotą jest naprawdę wyzwaniem ;). Wracając do spaceru... hostka poleciła mi miejsce, do którego mogę się przejść, z którego jest dobry widok na miasto i nie jest oddalone od mieszkania. Mam niesamowite szczęście, z tego miejsca miałam mieć dobry widok na Golden Gate Brigde, ale oczywiście nadciągająca wieczorna mgła popsuła mi plany.


Z tygodniowego pomieszkiwania w San Francisco mogę powiedzieć, że miasto ma to "coś". Coś czego było mi potrzeba. Zdąrzyłam już być na 2 imprezach, miałam napisać osobnego posta o zeszło niedzielnej imprezie, ale stwierdziłam, że trzeba byłoby na niej być, żeby poczuć tamten klimat. Poznałam się w końcu osobiście z kilkoma au pairkami i myślę, że wkrótce jeszcze wszystko się rozkręci.

A w środę z hostami jedziemy na tydzień do Oregonu na "wakacje"

środa, 7 września 2011

Meeting my Host Family

Z gory przepraszam za brak polskich liter, ale probowalam, naprawde probowalam...ale nie potrafie dodac polskiego jezyka do klawiatury..

W czwartek wieczorem przylecialam do San Francisco. Na lotnisku czekali na mnie Host i Gloria (moja podopieczna). W drodzie do ich domu, moja nowa podopieczna z eksytacji i zmeczenia pokazala co to znaczy miec maluchow pod opieka i przed samym garazem jakby to powiedziec zwymiotowala. To bylo naprawde niespodziewane powitanie. Na miejscu czekala Hostka i drugie dziecko. Musialam zjesc kolacje (chociaz nie bylam glodna) i  ciasto, ktore Hostka upiekla na moje powitanie.

W piatek mloda poszla do przedszkola, wiec Hostka zabrala mnie na samochowowa wycieczke po miescie, jedna z glownych atrakcji mial byc moj ulubiony most, ale schowal sie za mgla.A ponizej to, co widzialam zamiast Golden Gate Bridge.

Wiecej zdjec nie robilam, po doswiadczeniu z NYC stwierdzam,ze lepiej poczekac i zrobic pare zdjec przy innej okazji niz przez szybe samochodu.

W sobote "rodzinnie" wybralismy sie na wycieczke, w miescie zimno jak na Arktyce...Aneta ubrala gruby sweter. Nikt mi nie powiedzial,ze jedziemy poza miasto....a tam juz mozna poczuc prawdziwa Kalifornie.

Najpierw bylismy w Sonomie:





Poznalam czesc rodziny Hosta, bo zabrali mnie do jego siostry na lunch. A kolejnym miejscem do ktorego mnie zabrali bylo Point Reyes, malutkie miasteczko doslownie  sredniej wielkosci polska wies, ale z mnostwem turystow, kilku kafejek, sklepami z pamiatkami no i oczywiscie widokami.... i to jakimi. Widoki na ponizszych zdjeciach nie umieszczone, bo najladniejsze widzialam z okna samochodu. Kolejne wycieczki beda juz ze znajomymi, wiec beda na pewno bardziej interesujace.